Gość |
Wysłany: Sob 21:56, 30 Maj 2009 Temat postu: |
|
Hehehe. Odnośnie tego kapusia niemieckiego - dowiedziałem się całej prawdy z w/w strony:
"Sąsiad
To był Polak z Warszawy, u nas założył sobie sklep. A co on tam wyrabiał. To są makabryczne sytuacje, po prostu nie mieści się to w głowie, jak można było takie rzeczy robić. Któregoś dnia powiedział, że przywiózł sobie z Warszawy jakąś kuzynkę. I przywiózł taką dziewczynkę, która miała szesnaście lat. Ale jej nie wolno było nigdzie wychodzić. Tylko na ogród czasami. No więc ojciec mój do niego mówi: „Dlaczego?” „A bo ona się wstydzi”. „Bo ona jest niemowa”. A później ojciec spotkał ją, bo to było po sąsiedzku i pyta się: „Dziecko, czego ty tak tylko w tym ogrodzie?” - bo ona plewiła ten ogród. A ona mówi: „Bo mi tak kazali”. Czyli wydało się, że ona nie jest niemowa. Tak kazali. No i ona tam była z nimi, robiła swetry na drutach, taką służącą była ta dziewczyna. Później się okazało, że ta dziewczyna to była któraś tam wnuczka, tego Żyda z Parczewa. Z tego młyna. A jej chłopak, Żydek, był w partyzantce. Po pewnym czasie moja mama mówi tak: „Może byś mnie zrobiła sweter?” Mówi: „Ja bym zrobiła, ale to musi pan M. wiedzieć” - nie chciałbym jego nazwiska podawać, bo może jeszcze ktoś żyje z tych jego dzieci, bym jeszcze miał jakieś nieprzyjemności, bo dzieci i ona to całkiem byli odmienni, tylko to był taki wyrodek. Ponieważ on miał sklep, miał wszystkie materiały i towary spożywcze, wszystko co trzeba z Warszawy przychodziło, więc jemu tam dobrze się prowadziło. Wynajął te pomieszczenie i tam do niego przychodzili Niemcy. Dużo tam oni siedzieli, tam zawsze Niemców było pełno. On miał i radio, a normalnie to nie było możliwe, bo za radio to się szło do Oświęcimia. No więc, takie trochę podejrzenie było na wsi. I ja miałem takiego kolegę serdecznego, się nazywał Czesław Kunach, teraz zmarł, starszy był ode mnie o rok i myśmy lubili posiedzieć, porozmawiać, wieczorami szczególnie i w naszym gospodarstwie, ponieważ były dosyć takie ładne zabudowania, taki był spichlerz i na tym spichlerzu tam myśmy siedzieli i rozmawiali. I zobaczyliśmy, że u tego sąsiada coś się dzieje. A Czesław mówi tak: „Wiesz co Józek, ci Niemcy, i ci inni, to biorą tą dziewczynę, wprowadzają do szopy Melanichy, i w tej szopie, na sianie oni tam z nią harcują”. Ale jak ona zaszła w ciążę, to się okazało, że to jest Żydówka i trzeba było się rozstać, no więc jak? Zaprowadzić na komisariat i załatwiona sprawa. Ale żył ten jej chłopak, ten Żyd, który był w partyzantce. Któregoś dnia tak sobie siedzimy pod tym spichlerzem - a w tych okolicach rosły straszne duże liście dyni, wysokości do metra - jakieś zielone liście się ruszają. Okazało się, podnieśli się - głowy. Trzech chłopaków w zielonych kapeluszach, żeby ich nie było widać. I szybciutko polecieli do tego sklepiku, ale go nie spotkali. Chcieli spotkać się z nim. Za jakieś dwa tygodnie może minęło - drugi raz. I jego spotkali na chodniku, przed jego domem. I pytają się czy tu mieszka M. Mówi, że tam gdzieś. I wskazał, a sam uciekł w tym czasie. Pewnego razu, wieczorem to było, gdzieś już koło jedenastej, wracaliśmy z tym Czesławem od dziewczyn, bo tak mimo wszystko, sytuacja trudna, ale chłopaki z dziewczynami musieli się spotkać. I ja miałem przejście przez ulicę, a on miał prosto. I jak przeszedłem przez ulicę to zobaczyłem jakichś ludzi, ale uciekli. A ja spałem na sianie w szopie, bo to było łatwiej uciec w razie jakiejś łapanki, czy jakichś nieprzyjemności. A ze mną był taki z Żakowoli pan, który wyprawiał skory na kożuchy, a później szył całą zimę te kożuchy. I ja mówię: „Wiesz co, coś się będzie działo”. A co? Mówię, że jacyś ludzie są tutej. On mówi: „To cicho siedź”. Ponieważ stodoła była z desek pionowych, szczeliny takie dosyć duże, porozsychane, myśmy to dobrze obserwowali. Patrzymy, przebiegli ci, którzy tam przechodzili i za mną, no ale im wcale nie chodziło o mnie, tylko oni mieli inny cel i wpadli do tego sklepu, do tego pana, złapali go i za jakiś czas wyprowadzili do lasu, wzdłuż pola, z tego widać, że oni nie znali tego terenu, bo obok była droga, a oni poszli wzdłuż owsa. A ten sklepikarz jeszcze był tak cwany, że nabrał sobie gdzieś tam za koszulę chyba, cukierków. I coraz tam, ponieważ go trzymali z tyłu, jakoś wypuszczał, żeby był jakiś ślad, znaczył sobie. No ale dzieci rano pogoniły krowy na pastwisko, co który znalazł cukierek, to wziął, ale mimo wszystko trop znaleźli, bo to zboże było wytłoczone. Później, rano, mówią: zginął, zabrali. A to właśnie chłopak tej Żydówki tak o nią walczył. Mój tata był takim gajowym na lasy chłopskie - bo to strasznie kradli, także to trzeba było pilnować. No i po trzech miesiącach, może nawet nie było trzy miesiące, może miesiąc, trudno mi w tej chwili określić, to jeszcze było przed zimą, obchodził ten las, ponieważ tam były takie wiatrołomy powywracane, ogromne drzewa, sosny i wyrwane korzenie. On był przywiązany do tych korzeni, oni wzięli trzy ręczniki: jednym ręcznikiem zawiązali mu usta, innymi poprzywiązywali do korzeni i już go lisy zaczęły obrabiać naokoło. Ja tam tego nie widziałem, bo ojciec nie chciał, żebym to widział, zresztą zameldował o tym. No i tak się skończyła jego ta kariera. Ach, to była okropna sprawa! Mój ojciec to też drżał przed nim. Ten nauczyciel, Pietranik, który nas tam dokształcał, to też przez niego zginął, bo on wszystko znał. Były takie sytuacje, że ludzie szli z kościoła, przez łąki, a on potrafił dwóch Żydziaków, młodych chłopaków, dwadzieścia jeden lat, związanych paskiem, spodnie mu opadają, bo paskiem od spodni ich związał - pędził na komisariat, do SS, do Komarówki. Przez łąki. I z nożem takim masarskim, bo on był masażem. I coraz ich tam tym nożem... To przecież to były okropne rzeczy, co się działo. Ale nikt tam tym specjalnie się później nie zajmował."
"Pierwszy raz to się spotkałem ze śmiercią, jak weszli Niemcy, to jeden się przyznał, że ma broń, przewalili całą stodołę i tam na spodzie - karabin miał, czeski, bez naboi, bez niczego, ale zabrali go i zabrali ze wsi, może sto, może sto pięćdziesiąt osób, mężczyzn, a on przed nimi szedł tutaj, jak dziś pamiętam, bez czapek wszyscy tak. Zaprowadzili pod takie wzniesienie, takie wyższe było, żeby jak strzały padały, to w ziemie wbijały się, żeby tam gdzieś daleko kogoś nie zranić. Kazali mu iść i pięciu takich stanęło, pięciu walnęło, zabili go. To było ogromne pierwsze przeżycie." - sytruację opisałem też w swoim poście
Nazwisko tego człowieka jest mi znane, ale ujawniać go nie będę, ponieważ jego żona po wojnie okazała się bardzo dobrą kobietą i niechciałbym szerzyć jakiejś niechęci do niej. Zresztą gdyby autor chciał, to podałby je do wiadomości. |
|
Gość |
Wysłany: Sob 21:41, 30 Maj 2009 Temat postu: |
|
Jeśli chodzi o mojego poprzedniego posta, to mam uzupełnienie pochodzące z ust Józefa Juszczyńskiego. Wiem że jego rodzina to sąsiedzi mojej Babki. Taka mała ciekawostka ze strony "http://tnn.pl/pamie.php":
"Pierwsi na nasze tereny przyjechali Rosjanie. 17 września. I pobyli trochę. Bardzo żeśmy byli zaskoczeni tym wojskiem. Mój dziadek posiadał taki sad, ponad hektar jabłoni, grusz, bardzo lubił to i gospodarzył i oni się zakwaterowali w tym sadzie. Rosjanie wszyscy byli z karabinami, w gotowości, żeby nas, „pamieszczyków”, bo tak nas nazywali, bogatszych gospodarzy „zniszczyć”. Ja byłem tym dwunastoletnim chłopakiem, więc tam między nimi przebywałem. Obraz nędzy był to, bo to kawaleria przyjechała ta rosyjska. Na pewno długo jechali, ale na koniach, na poduszkach, na pewno po drodze zrabowanych. Bez siodeł, tylko sznury albo jakieś pasy zamiast strzemion przygniatających tą poduszkę, czy koce, i tak to jechali w porwanych tych szynelach, jak oni nazywali. To był okropny widok. Nie było soli, nie było niczego, więc chodziłem do nich po sól, bo oni chcieli palić, "zakurić", a dziadek mój palił dobrze i on jeszcze jakieś tam miał zapasy. Za te papierosy otrzymywałem sól, a sól była zielona, taka jak się bydłu dawało. Później dowiedziałem się, że się bydłu pasze soliło, żeby smaczniejsza była ta pasza, w okresie zimowym. No, ale długo oni nie byli, bo później po porozumieniu, wycofali się i odeszli z powrotem, ale kilka dni, może do dwóch tygodni, został taki luz. Nie było ani Niemców, ani Rosjan. Rosjanie się cofnęli, a Niemcy jeszcze nie doszli." |
|