Gość |
Wysłany: Nie 9:25, 13 Lip 2014 Temat postu: |
|
Hello!
Ponizej podaje opis wydarzen wrzesniowych ktory moj tata - Aleksander Korek, zolnierz
73pp, 2 bat, 5 kampani zapisal przed smiercia....
Mam nadzieje ze bedzie to w jakims sensie intersujace dla czlonkow tego forum (?) I ze nie zabieram waszego miejsca I czasu ...
Ten opis zostal skorygowany gramatycznie I podsumowany przez Dariusza Pietruche za Co bardzo mu jestem wdzieczny gdyz moj zardzewialy polski pozostawia wiele do zyczenia (!)
Pozdrawiam
Andrew
73pp, 2bat, 5 komp.
„Był to pamiętny dzień 20 sierpnia 1939 roku. Pracowałem na zmianie dziennej od 6.00 rano do 16.00 na dole w kopalni „Hr. Renard”, obecnie kopalnia „Sosnowiec” w Sosnowcu w charakterze starszego elektromontera ruchu. Gdzieś około godziny 10.00 kolega z drugiego oddziału, kablarz Stanisław Marczewski, po obejściu przodku, przyszedł do mnie do podstacji, gdzie kontrolowałem pracę aparatów pomiarowych i powiedział mi, ze kilku górników ładowaczy zostało wezwanych telefonicznie do sztygara i wyjechało na powierzchnię. W tym samym czasie zobaczyłem światło lampy górniczej, dość szybko, jak na warunki tego chodnika, zbliżało sie w naszym kierunku. Powiedziałem do Staśka: „Pewnie coś się stało, leci ktoś tu po mnie, lub po ciebie”. Tak też było w rzeczywistości. Górnik Jan Mędrek po górniczym pozdrowieniu „Szczęść Boże” odezwał się w te słowa: „Olek, zdaj zmianę Staśkowi Marczewskiemu, a Ty ze mną na górę”. Poszliśmy, na górze poinformowano nas, że mam natychmiast, nie wstępując nawet do domu, udać się do RKU Sosnowiec.
A więc mobilizacja. Rodziny nasze były już o tym poinformowane. Pod kopalnią czekał na mnie ojciec. Oddałem mu ubranie robocze i część gotówki, którą nam wypłacili. Zaraz po wyjściu z kopalni wraz z kolegami udaliśmy sie do RKU, skąd wyjechaliśmy do Katowic, gdzie w koszarach umundurowano nas i wcielono do jednostek. Z koszar zostaliśmy odtransportowani w okolice Wyr na Śląsku, gdzie strzegliśmy zakładów produkujących materiały wybuchowe. Tutaj, 23 sierpnia 1939 roku, gdzieś około godziny 23.00, podczas rozprowadzania i zmiany wart, byliśmy ostrzeliwani przez bojówki hitlerowskie. Do chwili wybuchu wojny wypadki takie notowane były na jeszcze kilku odcinkach.
Ale piekło wojny zaczęło sie dopiero o świcie 1 września 1939 roku. Przez dwa dni i noce odpieraliśmy nie tylko ataki Niemców, ale i sami gnietliśmy ich oddziały. Ale nasze ataki były niczym wobec przeważającej ilości Niemców, którzy stopniowo zaczęli nas okrążać. Początkowo nie wiedziałem, lecz orientowałem, co się stało i jak do tego doszło, ze Niemcy nas osaczyli. Otrzymaliśmy rozkaz odwrotu, a już w oddziale nastąpił bałagan. Kompanie mieszały się ze sobą, co doprowadziło do dezorganizacji. Wycofując sie znaleźliśmy sie w Mikołowie, w którym powitały nas niemieckie flagi ze swastykami, powywieszane z okien niektórych domów. Powitały nas również kule z niemieckich automatów. W pewnym momencie otrzymałem mocne uderzenie w głowę. Uderzenie było tak niespodziewane, ze przysiadłem z wrażenia i szumu, jaki powstał w mojej głowie. W tym samej chwili podszedł do mnie Włodek Łowiecki pokazując mi kleszcze monterskie, którymi dostałem w pałę z jakiegoś okna. Włodek zaklął szpetnie, ja mu zawtórowałem, poczym stwierdził, że gdyby nie „garnek” na głowie, to byłby to dla mnie koniec, ewentualnie szpital.
Cofając sie w dalszym ciągu, stale nękani przez lotnictwo niemieckie, nie byliśmy pewni swego dnia ni nocy. Pola poryte gąsienicami czołgów były niezbitym dowodem niedawnej bytności niemieckich oddziałów. W tych ciężkich warunkach, głodni i zmęczeni dotarliśmy nad Wisłę. Ale i tutaj nie pisane nam było łatwe przejście. Okazało sie bowiem, że większość żołnierzy nie potrafiła pływać, a prom znajduje sie na drugim brzegu pod ciągłym ogniem niemieckich dział. Artyleria niemiecka i samoloty robiły spustoszenie wśród oddziałów. Mieliśmy coraz więcej ofiar w ludziach. Jak długo to piekło może trwać ? Niewiele myśląc zgłaszam sie do porucznika Drewicza mówiąc mu, że ja razem z kolegą Kazimierzem Kamińskim jesteśmy w stanie przeciągnąć prom na naszą stronę. Porucznik daje pozwolenie, a my wkraczamy do akcji. Wysunąłem się daleko w górę rzeki wraz z Kamińskim i Władkiem Łowieckim oraz jeszcze z jednym Stefkiem. Tutaj po rozebraniu się i zawinięciu ubrań i broni, trzymając to wszystko na pasie w zębach, w ten sposób przepłynęliśmy Wisłę. Czekało nas jeszcze najgorsze – walka z przeprowadzeniem ciężkiego promu w górę rzeki. Sprawa nie była prosta, ponieważ liny prowadzące były pocięte. Nie załamałem się tymi trudnościami. Wiedząc, że idzie o ludzkie życie, wspólnymi siłami przeprowadziliśmy prom, na którym cała kompania przedostała się na drugi brzeg. Otrzymaliśmy nowy rozkaz, który zobowiązał nas do pozostania przy promie i przewieźć nadciągających żołnierzy z drugiego brzegu. W ostatniej turze, gdy już panował zmrok, przewieźliśmy grupę ckm dowodzoną przez kapitana Bielawskiego, który pomógł nam przy przeciąganiu promu. Przy pożegnaniu z serdecznym pocałunkiem otrzymałem od niego na pamiątkę polskiego „Visa” wraz z serdecznym pocałunkiem i komentarzem: „No popatrz chłopie, co to by było, gdyby ciebie tu zabrakło”. Wróciliśmy na drugi brzeg, gdzie zostawiliśmy prom, nagle usłyszeliśmy straszny krzyk i złorzeczenia ludzi cywilnych, którzy zostali na brzegu bez możności przedostania sie dalej. Poradziliśmy im, żeby wrócili do wioski i przeczekali w ukryciu pierwsze nadejście Niemców i nie liczyli na pomoc z naszej strony, której naprawdę nie mogliśmy dać.
O zmierzchu dotarliśmy do jakieś wioski, której nazwy nie pamiętam dokładnie, ale zdaje mi sie, że był to Baranów. Dopiero tutaj mogliśmy odpocząć po tych męczących marszach i przeprawach i odetchnąć spokojnie, ponieważ Niemcy nie prowadzili nocą działań wojennych. Chłopcy nagotowali ziemniaków oraz przyrządzili wspaniały gulasz, prezent od porucznika Drewicza, który kupił mięso od jakiegoś gospodarza. Po posiłku, rozprowadzeniu posterunków i zaciągnięciu wart, pierwszy raz od wielu dni i nocy, udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Świt następnego dnia zastał nas już na nogach. Śniadanie dostaliśmy od ludności wiejskiej. Ludzie ściągnęli na noc do swoich domów z pobliskich lasów, gdzie ukrywali sie przez cały dzień wraz z całym swoim dobytkiem w obawie przed Niemcami. Teraz już nie pamiętam, co to był za dzień ani też dokładnej daty, ale wydaje mi się, że był to 5 września. Pamiętam jednak, ze to właśnie wtedy, przed całą kompanią zostaliśmy wymienieni i przedstawieni do odznaczeń I awansów.
Nasza dalsza droga zaprowadziła nas do miejscowości Zwierzyniec, a potem do Biłgoraju. Biłgoraj przywitał nas sterczącymi kikutami kominów, wrakami spalonych samochodów i ruinami domów. Na ulicach pod gruzami leżały trupy ludzi. Na przedpolach zniszczonego miasta, na których zajęliśmy stanowiska obronne, czekał nas bój z nacierającymi coraz mocniej Niemcami. Przyciśnięci ogniem karabinów maszynowych nie mogliśmy sie w żaden sposób poderwać do skoku, by zmienić stanowiska. Każda próba była szybko eliminowana przez Niemców. Ponosiliśmy duże straty w ludziach. Wkrótce udało mi się wypatrzeć karabin maszynowy wroga przez lornetkę „zejsowską”, zdobytą na szkopach jeszcze w pierwszym natarciu na nich pod Wyrami. Niemcy usadowili się w młynie za Biłgorajem, skąd prowadzili nękający ogień. Kiedy wreszcie zostali stamtąd wykurzeni ogniem z naszego ckm-u, zauważyliśmy 5 samochodów niemieckich usiłujących oderwać się od młyna. Nasi chłopcy powitali ich bardzo skutecznym ogniem. Samochody zaczęły płonąć, a szkopy w szybkim tempie zwiewali do pobliskiego lasku. W tym samym mniej więcej czasie sam zacząłem się zbliżać do młyna. Po którymś tam skoku do przodu usłyszałem charakterystyczny chichot szrapnela, który w tym samym momencie eksplodował w górze. Coś mną rzuciło o ziemię, jakoś dziwnie zdrętwiałem. W pierwszej chwili nie mogłem sie zorientować, co się ze mną stało, dopiero po kilku minutach, kiedy minął pierwszy strach i wstrząs uprzytomniłem sobie, że jestem ranny. Powoli i bardzo ostrożnie zacząłem ruszać palcami u rąk i nóg, a następnie głową. Kiedy wywnioskowałem, że kręgosłup mam cały i mogę ruszać głową, a oprócz tego trochę krwawię stwierdziłem, że wszystko jest w porządku. Nie zdążyłem dokończyć oględzin swej osoby, kiedy nadbiegli koledzy, którzy widzieli mój upadek. Odtransportowali mnie do punktu sanitarnego. I tym razem życie zawdzięczałem metalowemu „garnkowi”, który też znalazłem niedaleko siebie z zerwanym paskiem. Po założeniu opatrunku, spod którego wyglądały tylko oczy i usta, ułożyli mnie na wozie. Jak się okazało, dostałem odłamkiem w szyję, w prawą nogę i w prawą rękę, nawet mój nos ucierpiał na tej wyprawie.
Tutaj pod Biłgorajem, kiedy leżałem ranny na wozie, spotkałem się ze swoim ciotecznym bratem, porucznikiem Józefem Włodarczykiem, który był ciężko ranny - miał przestrzelone prawe płuco. Józek był w 11pp, ja zaś w 73pp, obaj w dywizji „Kraków”. Na drugi dzień Józka przenieśli na inny wóz i odtransportowali go gdzieś do szpitala, a ja po zmianie opatrunków zostałem w kompani i tym sposobem znalazłem się aż pod Tomaszowem Lubelskim, gdzie brałem czynny udział w próbach przebicia sie przez pierścień otaczających nas Niemców. To były potwornie ciężkie chwile. Bez przerwy od natarcia w piątek w godzinach wieczornych, aż do niedzieli do godzin popołudniowych, to jest do chwili, gdy dywizja sie poddała.
Kapitulacja! Nie zapomnę tego strasznego momentu do końca życia. Myślę też, że prawie wszyscy żołnierze naszej dywizji czuli to samo. Nastąpił moment, gdy ogarnęła nas jakaś straszna cisza. Zdawałoby się, że to koniec. Pociski artyleryjskie i broni maszynowej przestały eksplodować, kule karabinowe już nie gwizdały nad głowami. Uniosłem się i zauważyłem, że inni robią to samo – podnoszę się i nie mogę uwierzyć temu, co widzę, zadając sobie w myślach wciąż to samo pytanie - co sie stało?! Odpowiedź nadeszła szybko, szybciej, niż się można było spodziewać. Jeden z oficerów wyciągnął rękę za siebie i wskazał nam sosnę, na której powiewała biała flaga. Wtedy dopiero poczułem cały ogrom zmęczenia i głodu. Siadłem na ziemi, a w głowie był tylko szum i próżnia. Z innymi widać było, że się działo to samo, bo zaległa cisza, nikt sie nie ruszał i nic nie mówił. Jak długo to trwało – nie wiem. Zaczęliśmy sie podświadomie skupiać i ruszaliśmy się tak jakoś niemrawie, jak muchy w smole. Czułem się jak taka zawalidroga. Trudno to jest wyrazić czy opisać – z pewnością był to stan kompletnej apatii i moralnego otępienia.
Po pewnym czasie, powoli poczęliśmy grupkami i wciąż z bronią w ręku iść w kierunku powiewającej białej flagi. Pamiętam, jakby to było dzisiaj, a nie przed 30-tu laty, olbrzymia polana, na której ląduje niemiecki samolot, z którego wysiada dwóch niemieckich oficerów, a za chwilę dowódca naszej dywizji w otoczeniu tychże oficerów wchodzi do samolotu i odlatuje. Coś mówił, ale co, nie wiem, nie słyszałem, gdyż byłem w znacznej odległości. Wtedy nasi oficerowie, podoficerowie i żołnierze zaczęli rozbijać karabiny, wyrzucać i zakopywać zamki od karabinów i amunicję. Wśród oddziałów zaczęły krążyć różne rozporządzenia, jakieś rozkazy, żeby sie przedzierać na Lwów lub w kierunku granicy rumuńskiej. Inni znów namawiali do przedarcia sie do Prus Wschodnich gdzie podobno walczył i odnosił zwycięstwa generał Bartnowski. Wiele takich sprzecznych ze sobą wiadomości. Ktoś gdzieś usłyszał, że Rosjanie biorą naszych do niewoli i wywożą w głąb Syberii. Jednym słowem rozpacz! Co robić? Komu wierzyć? Postanowiliśmy wracać w swoje strony. Wracaliśmy czwórkami, bez broni, ale jeszcze z pasami i w czapkach z orzełkami. Niemców początkowo nie spotykaliśmy, dopiero, kiedy za nami pozostał szmat drogi, ujrzeliśmy przed sobą dwie kolumny samochodowe ustawione po obu stronach drogi. Ogarnęło mnie głupie uczucie. Jak to? Idziemy jak owce. Sami? Bez rozkazu? Prosto w paszczę tego żelaznego wilka. Ja nie byłem zdolny do żadnego logicznego myślenia. Niemców w samochodach ani w pancerkach nie było. Byli poukrywani chyba w lesie. Dopiero po przejściu kilkunastu metrów spotkaliśmy sie z nimi. Ale jakie to było spotkanie! Ze wstydu nie mogłem spojrzeć im w oczy. Kiedy już nas osaczyli, skierowali nas na pole, które już przedtem osaczyli silnym kordonem wojska. Przebywaliśmy tam przez kilka dni i nocy, jedząc co się dało, śpiąc na gołej ziemi. Po upływie paru dni, po podziale jeńców według województw, odchodziliśmy grupami po ośmiu w szeregu w kierunku stacji kolejowej. Stad transportami mieliśmy być wywiezieni do Niemiec do oflagów. Już w czasie tych paru dni postanowiłem nie dać sie wywieźć do „Reichu”. Postanowienie to zmieniłem w czyn i w czasie transportu w jakieś wiosce, wraz z Włodkiem Łowieckim, zwialiśmy szkopom.
Chyba po upływie 15–17 dni, dokładnie juz nie pamiętam, wraz z Włodkiem dostaliśmy sie do Miechowa, gdzie zatrzymaliśmy się u moich znajomych z czasów szkolnych, z czasów, kiedy chodziłem do gimnazjum imienia Tadeusza Kościuszki. Stąd po paru dniach wyruszyłem do domu. Władek do Warypia pod Będzinem wyruszył już wcześniej. Do domu udało mi się wrócić w pełnym umundurowaniu i ze zdobyczną lornetką, która do dzisiaj mi służy i przypomina tamte dni, oraz z dużym bochenkiem chleba. W domu zastałem wszystkich zdrowych i całych. Ojciec pracował już w kopalni i radził mi, żebym również tam powrócił, by uniknąć różnych nieprzyjemnych historii z Niemcami. Tym bardziej, że Niemcy w bestialski sposób obeszli sie z harcerzami i ludnością cywilną, która stawiła im zaciekły opór. Gdy Niemcy miasto zdobyli, harcerzy i wielu innych ludzi masowo rozstrzelali pod ratuszem w Sosnowcu. Tak się zaczęła okupacja w naszym Zagłębiu.
No i ja okupację zacząłem od pracy w kopalni. Wrócił Józek Włodarczyk ze szpitala w Krakowie, gdzie przy pomocy lekarzy zatuszował swój stopień wojskowy i jako szeregowiec został zwolniony przez Niemców do domu. Jakiś czas siedział w domu, nie mógł się ujawnić, gdyż był nauczycielem w Sosnowcu, a potem zawodowym oficerem. Postanowiłem też ze swoim i jego ojcem, który również pracował na kopalni, pomóc Józkowi i poszukać dla niego jakieś zajęcie, też na kopalni. Będąc starszym elektromonterem zacząłem go uczyć mojego fachu. Józek był pojętnym uczniem i już w niedługim czasie zaczął pracować na kopalni w roli mojego pomocnika, w czym również pomagali moi i jego koledzy. Na kopalni podczas okupacji pracowałem w mundurze żołnierskim, jak zresztą większość moich kolegów, którzy brali udział w kampani wrześniowej. W mundurach byliśmy, tak nam się wydawało, w dalszym ciągu żołnierzami – przecież nikt nas nie zdemobilizował. Mundury te służyły nam już dość długo – szanowaliśmy je. Aż pewnego dnia, a było to na rannej zmianie, zawiadowca kopalni Szalecki, volksdeutsch, był na dole w kopalni i w jednym z chodników zbiorowych, gdzie ja regulowałem automat olejowy od motoru elektrycznego. Tutaj mnie też zastał. Po wymianie kilku słów, wyjaśnieniu, co robię, kazał mi się stawić u niego w biurze na powierzchni, jednocześnie polecając sztygarowi górniczemu zmiany Stojczykowi, by dopilnował, żebym wykonał jego polecenie.
Już na podszybiu sygnalista przypomniał mi, żebym się zgłosił u zawiadowcy, bo właśnie przed chwilą odebrał od niego telefon. Z trwogą w sercu poszedłem. Myślałem, że to już koniec, że gdzieś ktoś coś szkopom doniósł. Uciec nie mogłem, chociaż może bym mógł. Wszyscy by przecież pomogli, ale w takim przypadku Niemcy wzięliby natychmiast moich rodziców i zatłukli na gestapo lub w najlepszym razie wywieźliby ich do obozu. Dopuścić do tego nie miałem prawa. Sam, zanim bym się dowiedział, w czym rzecz, już bym się rozszyfrował, więc poszedłem do biura. Szalecki siedział za biurkiem, w okularach na nosie, gruby jak naładowany wózek węgla. Stanąłem naprzeciw niego i zapytałem się, czego sobie ode mnie życzy? Szalecki podniósł się ociężale zza biurka i z sąsiedniego pokoju przywołał swego zastępcę, sztygara strzałowego Bitnera, także volksdeutscha, oraz starszego stażem pracy sekretarza, byłego zawiadowcę kopalni, Zajączkowskiego. I w ich obecności wziął ordynarny bagnet hitlerjugend i poobrzynał mi wszystkie guziki od mojego munduru mówiąc: „Korek, wycie mieli nie oddawać ani jedyn knefyl, a jo ci biera wszytkie, jo se te knefle schowia na pamiątka. Ty jutro mosz sie tutej zameldować z nowymi kneflami”. Ochłonąłem z wrażenia, z przykrości i bólu i szybko wyszedłem. Na drugi dzień Bitner czekał na mnie w izbie zbornej, gdy podszedłem do niego mówiąc, że już mam nowe guziki. Bitner rzekł na to: „A cymu to wyglądasz kieby igelu (jeż)?” Odpowiedziałem na to: „Mie tedy guzików ni ma a bez kartki sklep tyle guzików nie sprzeda i musiołem w takim razie w miejsce guzików użyć drutu strzałowego”. Niemcy wydali wkrótce polecenie w formie ogłoszenia, tak ustnego, jak i pisemnego, by wszyscy, którzy noszą guziki wojskowe, tak przy mundurach, jak również w sporadycznych wypadkach przy ubraniach cywilnych, natychmiast je usunęli, gdyż z całą surowością winnych będą karać. Upłynął znowu jakiś czas, zaczęliśmy tworzyć organizację. Zostaliśmy zaprzysiężeni. Józek Włodarczyk prowadził szkolenia u mnie w domu, był powielacz, odbijaliśmy i kolportowali gazetkę „Z.W.Z. - Związek Walki Zbrojnej” aż do chwili, gdy na skutek aresztowania Edwarda Miki i jego zastępcy Edwarda Chrosty, Józek Włodarczyk musiał uciekać, bo już gestapo zaczęło węszyć na kopalni, także nastąpiła wsypa. Niemcy zlikwidowali kilkanaście osób z naszej grupy”.
Podsumowaniem wspomnień niech będą słowa gen. Jana Sadowskiego, który wcześniej dowodził 23 DP. Opisuje on sytuację, gdy w dniu 19 września 73pp i 75pp ruszały do boju o Tomaszów Lubelski.
„Jeżeli chodzi o piechotę, to w dniu 19 rano oglądałem w przemarszu 73 i 75 pułk z 23 DP oraz baony oświęcimski i zawierciański z 55 DP. Przemarsz oddziałów 23 DP był to dla mnie moment wzruszający, szczególnie jeśli chodzi o katowicki 73pp, który widziałem prawie cały i z którym żyłem tak blisko przez ostatnie 8 lat w jednym garnizonie. Obydwa pułki, choć bardzo wyczerpane i przybite, szły w bardzo dużym porządku. Na żołnierzach i oficerach widać było ten prawie nieludzki wysiłek ostatnich 18 dni i te z górą 400 km przebytych w ciągłych walkach i odwrocie. Byli zarośnięci, nieogoleni, wychudzeni, a często prawie zasypiający i potykający się w marszu. Muszę przyznać, że początkowo było mi prawie wstyd stać jako generał przy drodze przy przemarszu tych żołnierzy. Mieli przecież takie zaufanie do swoich przełożonych, a mogą myśleć, że to ich bliscy dowódcy są winni, że ich postawiono w takim położeniu, że nie potrafili ich poprowadzić do jakieś zdecydowanej, zwartej bitwy. Prosili przecież szereg razy, że chcą się bić, a nie cofać. Myślę, że prawie wszyscy moi żołnierze znali mnie. (…) Ku memu zdziwieniu nie widziałem na ich twarzach wyrzutu, gdy spotykał się nasz wzrok. Przeciwnie, tak strzelcy, jak i podoficerowie i oficerowie uśmiechali się do mnie przechodząc. Odszedłem pokrzepiony. Te pułki to były jeszcze pułki. Stany mniej więcej po 100 ludzi w kompaniach zamiast pełnych 200. A więc mogą jeszcze nacierać”
_________________
..."We few, we happy few, we band of brothers"... |
|